Są
takie historie, które mimo pięknej oprawy, malowniczej otoczki, która potrafi
zauroczyć od pierwszego wejrzenia, nie mają pod nią niczego sensownego. Są też
takie, które mimo swojej prostej formy i mało zaskakującej fabule, chwytają za
serce i wywołują szczere wzruszenie, emocje nie do podrobienia. Taka właśnie
jest powieść "Biegając boso" Amy Harmon.
"Przypomniał mi się tekst o perłach nad wieprzami. Świnia nigdy nie
doceni perły, bez względu na wartość klejnotu. Nie ma doświadczenia ani wiedzy
potrzebnych do tego, aby zrozumieć, jak cenna jest perła. Moja relacja z
Samuelem była błyszczącą perłą w moim życiu i nawet osoby mi najbliższe, choć w
niczym nieprzypominające świń, nie byłyby w stanie zrozumieć jej prawdziwej
wartości."
To
historia Josie, która zbyt szybko straciła swoją matkę. Struktura jej rodziny,
w której imię każdego zaczynało się na tę samą literę, co miało zbliżyć
wszystkich do siebie, uległa poważnemu uszkodzeniu i każdy z jej członków
starał się ułożyć swoje życie na nowo, także w stosunku siebie nawzajem. Josie
uciekła w muzykę, dzięki czemu odkryła swój wyjątkowy talent do słyszenia
muzyki. I co za tym idzie, zakochała się w tej formie sztuki na całego. Ale
"Biegając boso" to także historia poznanego przez Josie w szkolnym
autobusie Samuela. Zamknięty w sobie osiemnastolatek, odrobinę wyizolowany
przez resztę ze względu na swoje odmienne pochodzenie, okazał się w chwili
zagrożenia jedyną ostoją dla dziewczynki. Okazało się, że Samuel i Josie
potrafią odnaleźć wspólny język, nawet jeżeli miałby to być język...
"Wichrowych Wzgórz". I tak rozpoczyna się piękna historia, w której
dwójka osób zaczyna uczyć się życia na nowo, on odkrywa piękną otaczającego go
świata, ona zaś w pewnym momencie dowiaduje się, że nawet kiedy życie obdarzy
cię szczęściem, nie trwa ono wiecznie i należy doceniać to, co otrzymało się od
losu. Pytanie tylko, w jakim kierunku podąży znajomość dwójki bohaterów? Czy
życie będzie dla nich wystarczająco łaskawe, żeby odnaleźli swoje "i żyli
długo i szczęśliwie"? Czy wystarczy może tylko odrobina wybitnej muzyki i
ponadczasowej poezji?
"Po tygodniu Wichrowych Wzgórz rzuciłam znienawidzoną
książką z obrzydzenia."
Jak
już pisałam powyżej, nie należy spodziewać się tutaj nie wiadomo jak porywającej
fabuły. To prosta, lecz jednocześnie dość skomplikowana historia (bo czy życie
kiedykolwiek mogłoby być proste?), której siłą są emocje. A także bohaterowie,
w których widoczna jest zmiana z każdą kolejną stronę. Zarówno Samuel, jak i
Josie na kartach książki przechodzą długą drogę i to, w jaki sposób skończyli,
wywołało szczere łzy w moich oczach.
Na
początku, kiedy poznajemy historię trzynastoletniej Josie, odrobinę nie pasował
mi styl pisania Amy Harmon. Proste zdania, jeszcze łatwiejsze opisy, przez co
miałam wrażenie, że książkę tę istotnie pisało dziecko. Jednakże można to
podpisać pod dobraną przez autorkę koncepcję, ponieważ z każdym rozdziałem historia
ta ewoluowała i miałam wrażenie, że styl autorki także. W pewnych momentach
jednak, szczególnie na starcie książki, miałam wrażenie że elementy
ekspozycyjne mijają tutaj zdecydowanie zbyt szybko. Wolałabym poczytać więcej o
lekcjach muzyki (a ma ona tutaj przecież bardzo duże znaczenie) oprócz krótkich
opisów co właściwie się na nich działo. Poza tym, co mam powiedzieć? Książka
złapała mnie za serducho, za gardło w sumie też i nie wiem, czy będę w stanie sięgnąć
po cokolwiek innego w najbliższej przyszłości. I nie pamiętam, kiedy książka
wywołała we mnie aż tyle skrajnych emocji. I to taka książka, w której POZORNIE
niewiele się dzieje. Wielbiciele obyczajowych historii z duszą, to coś dla was.
Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Editio Red.
Mam ją w planach
OdpowiedzUsuńMam ogromną ochotę na tę książkę! Styl Harmon jest dość specyficzny, ale mi odpowiada. Poza tym ostatnio coraz chętniej sięgam po powieści skapujące się na uczuciach :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :D
Klaudia z http://czytaniejestmagiczne.blogspot.com/