Mówi
się o tym, że miłość jest ślepa. Że nigdy nie wiadomo, kiedy obezwładniające
wręcz uczucie do drugiej osoby uderzy do głowy, sprawiając, że człowiek nie
będzie w stanie myśleć o nikim innym. I często zdarza się tak, że nie jest
konieczne zobaczenie czyjejś twarzy, żeby szaleńczo się w tej osobie zakochać.
Pisarski duet, czyli Vi Keeland i Penelope Ward w zaskakujący sposób połączyły
parę głównych bohaterów "Drania z Manhattanu". Wystarczyło jedno
przypadkowe spotkanie w pociągu, jeden zgubiony telefon i brutalne zderzenie z
podłym charakterkiem jego właściciela by rozpocząć pełną emocji opowieść o
szaleńczym uczuciu, które rozbudziło się w dużej mierze za pomocą kilku
dwuznacznych zdjęć. Dwie skrajnie różne od siebie osoby: on, finansista z
własną firmą i pokaźnym majątkiem, od którego sekretarki uciekają po kilku
dniach, a nawet godzinach pracy i ona, wyróżniająca się z tłumu piękna Włoszka,
która z upodobaniem farbuje końcówki swoich włosów zgodnie z aktualnym
nastrojem. Czy tak dwie odmienne osobowości są w stanie uspokoić wzajemnie
dręczące ich demony?
A
oprócz namiętności i pełnego pasji uczucia mamy tutaj byłych kochanków,
tajemnice z przeszłości, które nagle ujrzą światło dzienne, całkowicie
zmieniając rzeczywistość Grahama i Sorai. Dla niego oznaczać to będzie nagłe
dojrzenie do akceptacji nowej sytuacji, w której dokonanie wyboru wydaje się
całkowicie niemożliwe. Dla niej będzie to strach przed odrzuceniem,
odepchnięciem na boczny tor, a także irracjonalny strach przed tym, że
postępowanie jej ojca z przeszłości może rzucić się cieniem na jej aktualne
życie. Czy ta historia może skończyć się happy
endem?
"Za dużo się w życiu
nacierpiałam. Obiecałam sobie, że nigdy już nie otworzę się przed nikim w ten
sposób, dopóki nie będę miała pewności, jakie ma intencje."
Przyznam
szczerze, że z początku "Drań z Manhattanu" wywołał we mnie dość duże
poczucie zawodu. No bo naprawdę, czy autorki współczesnych romansów nie
potrafią wymyślić czegoś innego niż milionowa już wersja "Pięćdziesięciu
twarzy Greya"? Ale mimo to czytałam dalej, i całe szczęście. Bowiem
Keeland i Ward poszły w dość niespodziewanym kierunku, co wyszło im w stu
procentach na lepsze. Każde z jej bohaterów odkrywa kolejne karty ze swojego
życia, poznajemy motywy zachowania Grahama (które są całkiem sensowne!) i
wszystko to, co wobec niego dręczy Sorayę. Oboje przechodzą długą drogę, w
której nie brakuje zarówno wzlotów, jak i upadków, dzięki czemu każde z nich
przechodzi swego rodzaju przemianę. Dojrzewają do tego, by odejść z własnej
strefy komfortu i właściwie nauczyć się żyć na nowo. Szczęśliwie.
"Tamtej nocy w końcu
zmieniłam kolor końcówek. [...] Do obecnej sytuacji pasował tylko jeden kolor. Kod czerwony."
I
mimo że historia ta jest dość prosta i właściwie nie wnosi wiele nowego wśród powieści
tego gatunku, to mimo wszystko "Drań z Manhattanu" dostarcza wiele
pozytywnych emocji w czasie czytania. A czyta się wyjątkowo szybko, autorki
mają lekkie pióro. Właściwie jedynym moim zażaleniem jest to, że Vi Keeland i
Penelope Ward mogłyby stworzyć tą powieść trochę obszerniejszą i skupić się
dużo bardziej na tym, co otacza Grahama i Sorayę, a nie tylko na tym, co
właściwie jest między nimi. Rozwinięcie ich otoczenia dużo lepiej pozwoliłoby
ich poznać. Co prawda dostaliśmy część informacji co i dlaczego wpłynęło na ich
charaktery, jednak zbliżenie się bardziej do charyzmatycznej babci Grahama czy
sytuacji rodzinnej Sorai dopełniłoby ten obraz w stu procentach.
Jeżeli
szukasz literatury kobiecej, przy której będziesz się dobrze bawić, to tytuł
dla Ciebie. Jednakże wiedz, że to historia prosta i dość przewidywalna, dlatego
nie wymagaj zbyt wiele pod względem fabularnym. Myślę jednak, że wielbicielki
gatunku będą zadowolone. Ja, mimo że powieści tego typu czytuję dość rzadko,
bawiłam się świetnie.
Za możliwość poznania tej historii serdecznie dziękuję wydawnictwu Editio Red.
Jestem bardzo, ale to bardzo ciekawa tej książki! :D Uwielbiam Vi Keeland i czuję, że ta historia mi się spodoba :D
OdpowiedzUsuńZabookowany świat Pauli